Komunikat o błędzie

Deprecated function: The each() function is deprecated. This message will be suppressed on further calls w menu_set_active_trail() (linia 2404 z /home/slowak/domains/slowak.edu.pl/public_html/includes/menu.inc).

Wyprawa przez życie z Przemysławem Babiarzem

Z Przemysławem Babiarzem rozmawiają: Emilia Godzień i Paula Skrzypek



P.S.: Jak wiadomo, jest Pan absolwentem I Liceum Ogólnokształcącego w Przemyślu. Czy pamięta Pan, co zdecydowało o wyborze właśnie tej szkoły?
P.B.:
Tradycja rodzinna. Ukończyli ją moja siostra, mój kuzyn i dwóch stryjów, lecz ojciec akurat chodził do II Liceum, czyli Morawskiego. Poza tym, za moich czasów było tak, że raczej ludzie mieszkający na Zasaniu ciążyli ku II Liceum, a z tej części miasta do I. Potem zaczęło się to zmieniać. Zwłaszcza, że drugie liceum przeniosło się naprzeciwko Salezjanów, a następnie, kiedy kończyłem podstawówkę, na ulicę Basztową. Tak więc dwie szkoły były od siebie oddalone zaledwie o pół kilometra, ale tradycja nakazywała mi przyjść do I Liceum.

E.G.: Jakie wydarzenia z czasów szkolnych wspomina Pan z największym sentymentem?
P.B.:
To się dzieli na kilka aktywności. Pierwszą, dla mnie bardzo ważną, był sport, bo już przychodząc do liceum, nastawiałem się na grę w reprezentacji szkoły w siatkówkę. Tym bardziej, że mój nauczyciel – profesor Życzkowski- mocno stawiał właśnie na ten sport. Natomiast w koszykówkę nauczyłem się grać dopiero w liceum, lecz nie należałem do sekcji. Od początku brałem udział w zawodach lekkoatletycznych. Poza tym odbywały się wewnątrzszkolne rozgrywki, głównie w koszykówce. Czasem były one bardzo emocjonalne i ambicjonalne. Druga sfera to kabaret, którym zajmowałem się właściwie od pierwszej klasy. Znalazłem starszych kolegów, z matematyczno – fizycznej klasy, z którymi daliśmy parę takich przedstawień. Ja byłem konferansjerem, oni występowali, a scenariusz był w dużej mierze oparty na tekstach kabaretu „Dudek”. Trzecią sferą była nauka. Wydawało mi się początkowo, że będę wiązał swoje cele z kształceniem się w przedmiotach ścisłych, ale mniej więcej od 16 roku życia zainteresowałem się literaturą i sztuką. Najpierw brałem udział w olimpiadzie z historii sztuki, a potem w polonistycznej, w której doszedłem ostatecznie do centralnego etapu, będąc z maturalnej klasie. No i dzięki temu miałem pół matury z głowy … Ostatnią już sferą, jaka zwłaszcza w pierwszych dwóch klasach mocno się objawiła, były rajdy – na nich lepiej się poznawało uczniów starszych klas. Oprócz tego, rzeczą naturalną jak oddychanie, było należenie do harcerstwa, które wtedy nazywało się HSPS, czyli Harcerska Służba Polski Socjalistycznej. Dzisiaj, kiedy to sobie przypominam, łapię się za głowę. Harcerstwo samo w sobie jest przepiękną sprawą, ale dlaczego te brązowe koszule i czerwone krawaty? Dlaczego nie przeciwstawiliśmy się temu? I odpowiadam sobie na to pytanie: żeby pojechać na bardzo atrakcyjny obóz do słonecznej Rumunii, trzeba było należeć do HSPS –u. Oczywiście, to harcerstwo, poza szyldem HSPS-u, nie miało w sobie prokomunistycznych elementów, bo po prostu, one były wypierane. Nazwałbym to rozdwojeniem jaźni, albo zbyt małą świadomością. Czy ja wiem?

E.G.: Co wpłynęło na wybór teatrologii, a następnie aktorstwa jako kierunku studiów?
P.B.:
Hmm, prawdę mówiąc, nie wiedziałem, że idę na teatrologię na UJ. Wypełniłem papiery na polonistykę nie – nauczycielską, bo nie wyobrażałem sobie siebie w tym zawodzie. Dopiero na miejscu, kiedy zdawałem egzamin, okazało się, że mam do wyboru albo teatrologię, albo filmoznawstwo. Wybrałem tę pierwszą opcję. Na trzecim roku, mając 22 lata, zbliżyłem się do limitu wieku dla chłopców zdających egzamin do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Starałem się więc wykorzystać ostatnią szansę w 1985 r. i udało się. Zdałem na wydział aktorski PWST i była to dla mnie wielka radość. Miałem perspektywę na studia i tu, i tu, co było bardzo trudne, ze względu na dużą liczbę zajęć w szkole aktorskiej. Ostatecznie wziąłem urlop na polonistyce i potem na nią nigdy nie wróciłem. Po prostu studiowałem w PWST w Krakowie i zostałem aktorem.

P.S.: Dlaczego porzucił Pan pracę w teatrze i został dziennikarzem?
P.B.:
Trochę złożyły się na to okoliczności, bo zmieniła się rzeczywistość, państwo przestało w 100% dotować teatry, więc część z nich podupadła albo musiała mocno „odchudzać” swoje zespoły aktorskie. Ja zaangażowałem się zaraz po studiach do Teatru „Wybrzeże” w Gdańsku, ale po trzech latach zredukowano m. in. mnie. Spodziewałem się tego już wcześniej, więc zacząłem szukać nowego teatru albo innej pracy. Tymczasem ogłoszono w telewizji nabór na dziennikarzy i komentatorów sportowych do Naczelnej Redakcji Sportu i Rekreacji. Za namową rodziny zgłosiłem się, a po egzaminie i przesłuchaniach, spośród bodajże kilkuset kandydatów wybrano dziesięciu, w tym mnie. Dostałem propozycję pracy w studiu olimpijskim na igrzyskach w Barcelonie w 1992 r. w roli prezentera, chyba razem z Tomaszem Lisem i Katarzyną Dowbor. Po tych igrzyskach dostałem propozycję stałej pracy i przyjąłem ją z radością, złapałem wiatr w żagle, bo w końcu czułem się potrzebny.
Zmiana specjalizacji nie przyszła mi z trudnością, bo całe życie interesowałem się sportem i byłem przyzwyczajony do wystąpień przed kamerą. Wydawało się, że jest to coś dla mnie, coś, czego w swoich planach kompletnie nie rozważałem. A nie rozważałem, bo w czasach mojej młodości, w latach 80 – tych, dziennikarz bardzo często, chcąc, nie chcąc, stawał się częścią aparatu propagandowego państwa komunistycznego. Zawód aktora z kolei miał spory prestiż; aktorzy, dzięki temu, że mogli różnie interpretować dany tekst, mimo cenzury, stawali się często ambasadorami wolnej myśli. Zaczęli bojkotować telewizję - nie występowali w programach telewizyjnych, teatrach, filmach. I to byli ludzie, którzy potrafili nawet coś poświęcić, jakąś własną korzyść dla dobra sprawy, dla prawdy. Dlatego wybór zawodu aktora wydawał się dosyć naturalny,a potem, w 1989 roku, kiedy zmieniła się rzeczywistość, powstały wolne media, perspektywa zostania dziennikarzem stała się kusząca.

E.G.: Ale tak naprawdę niewielu ludziom udaje się wybić, zaistnieć w mediach. Jaka jest Pana „recepta na sukces” ?
P.B.:
Nie posiadam na pewno takiej recepty o ogólnym zastosowaniu. Myślę, że wiele okoliczności złożyło się na to, że stałem się znany. Przede wszystkim prezentowałem informacje sportowe w „Wiadomościach” - nie było wtedy telewizji prywatnej, więc nie mieliśmy konkurencji. Po drugie, trafiłem na taki okres, kiedy postanowiono na nowe twarze. Poza tym miałem przygotowanie do występowania publicznego oraz pasję do sportu, co, wydaje mi się, widzowie wyczuwają, więc łatwiejsze było dotarcie do ich serc. To dało mi możliwość osiągnięcia sukcesu zawodowego. Obecnie dostęp do tego zawodu wydaje się być trudniejszy niż 20 lat temu.

P.S.: Czy przygotowanie aktorskie pomaga Panu w pracy komentatora?
P.B.:
Na pewno tak, dlatego że nie musiałem przeprowadzać szczególnych ćwiczeń emisji głosu czy dykcji. W szkole aktorskiej uczyliśmy się mówić tak, żeby bez mikrofonu być słyszalnym na końcu sali. W telewizji akurat nie jest to przydatne, wręcz przeszkadzało.

E.G.: Wspomniał Pan, że sport był od zawsze częścią Pańskiego życia. Czy obecnie również odgrywa ważną rolę?
P.B.:
Owszem, staram się wciąż biegać te trzy razy tygodniu. Nigdy nie miałem predyspozycji do długich dystansów. Zawsze byłem sprinterem i skoczkiem, lecz, jak wiadomo, z wiekiem różne cechy w człowieku zanikają, np.: szybkość i skoczność, natomiast wytrzymałość i siłę można kształtować długo. Na studiach mówiono, że gdy się dużo pali, to człowiek ma taki głęboki, mięsisty głos. W wieku 40 lat zauważyłem, że to właśnie papierosy powodują zmniejszenie kondycji fizycznej, więc rzuciłem je 8 lat temu, by móc przebiec maraton.

P.S.: Dlaczego specjalizuje się Pan w komentowaniu takich dyscyplin sportowych jak: łyżwiarstwo figurowe, lekkoatletyka i pływanie?
P.B.:
Lekkoatletyka była moim świadomym wyborem, bo jest to sport, w którym trzeba mieć świetną pamięć do liczb, rekordów i tabel światowych, a ja od dziecka miałem do tego wielką inklinację. Ponieważ potem inna osoba zajęła się lekkoatletyką, pozostały mi do wyboru kolarstwo i właśnie pływanie, które wydawało mi się bardziej zbliżone do lekkoatletyki.
Później zaś przyszła fascynacja tą dyscypliną, bo znalazłem dobrych nauczycieli: trenerów ze Związku Pływackiego. Oni mi bardzo dużo o pływaniu opowiedzieli, o różnych szczegółach dotyczących techniki, których, gdybym miał to wyczytywać z jakichś książek, pewnie nigdy bym nie wyczytał. Nauczyli mnie obserwować.
Co do łyżwiarstwa figurowego, w latach 90 – tych pojawiło się w tej dziedzinie zapotrzebowanie na nowe twarze – wybrano mnie. Powiedziano : „Jesteś artystą po szkole teatralnej – do ciebie będzie ta dyscyplina pasować”. Oczywiście, orientowałem się z w łyżwiarstwie figurowym, bo je oglądałem jako kibic. Poza ty znów miałem bardzo dobrych nauczycieli. I tak to właśnie było….

E.G.: Czy udział w programie „Gwiazdy tańczą na lodzie” miał jakiś związek z komentowaniem łyżwiarstwa figurowego?
P.B.:
Pomyślałem, że będzie to dosyć zabawne. Nigdy dużo nie jeździłem na łyżwach. Kiedyś na boisku, pod szkołą, robiliśmy naturalne ślizgawki i bywały nawet zajęcia z WF – u. Stwierdziłem, że udział w programie to jakaś szansa, że nauczę się lepiej jeździć. Trenowaliśmy 3 godziny dziennie, straszna harówka. Ten program wyzwalał we mnie niezdrowe emocje rywalizacyjne, zacząłem mieć ogromną tremę przed wejściem na lodowisko. Teraz mam tego typu show telewizyjnego powyżej uszu i nie chciałbym już w niczym takim wystąpić.

P.S.: W pracy komentatora nieuniknione są emocje, stres. Jak Pan sobie z nimi radzi?
P.B.:
Najprostszą metodą jest dobre przygotowanie, bo jeżeli przerobiłem masę materiałów, to zawsze jestem pewniejszy. Oczywiście, stresu nie da się całkowicie pozbyć. W aktorstwie jedną z metod jest zmęczenie fizyczne, które rozluźnia i ściera napięcie z człowieka. Dlatego teraz biegam, bo, nie ukrywajmy, życie jest stresujące i nie da się tego uniknąć. A wysiłek powoduje naturalne zmęczenie fizyczne, dzięki czemu wypoczywamy psychicznie.

E.G.: Czy są takie sytuacje z zawodów sportowych, które utkwiły Panu w pamięci? Może były trudne dla komentatora?
P.B.:
Zawsze są jakieś wpadki, pomyłki. Mam świetną pamięć do liczb, lecz zdarzają mi się „czarne dziury”, jeśli chodzi o imiona i nazwiska. Mimo że dobrze znam te osoby, potrafię dużo o nich powiedzieć, to konieczność przywołania nagle ich nazwisk sprawia, jakby się we mnie coś wyłączało. Tego się właśnie zawsze boję.

P.S.: Jakich sportowców ceni Pan najbardziej i dlaczego?
P.B.:
Przede wszystkim cenię wielkich mistrzów, którzy potrafią powtarzać swoje osiągnięcie. Zwycięstwo jest wielkim wyczynem, ale dokonanie tego po raz drugi - prawdziwą sztuką. Nie wszyscy mają w sobie tyle mobilizacji i determinacji, by znów odbyć tę samą drogę, albo i cięższą. Przykładami takich mistrzów są trójskoczek Józef Schmidt, czy lekkoatleta Robert Korzeniowski, a także Justyna Kowalczyk, którą cenię także dlatego, że potrafiła odwrócić los rywalizacji, gdy wydawała się już być przegrana.

E.G.: Wiemy, że propagował Pan akcję „Nie wstydzę się Jezusa” i dosyć otwarcie mówił o swojej wierze w mediach. Co wpłynęło na takie zaangażowanie?
P.B.:
Każdy chrześcijanin jest zobowiązany do dawania świadectwa swojej wiary. Powinien głosić ją swoim życiem. Do mnie zwrócili się ludzie ze stowarzyszenia Piotra Skargi, więc miałem okazję zrobić to słownie. A odbywało się to w okresie, kiedy przez polskie media przechodziła kolejna burza, związana z pytaniem, czy krzyż powinien być obecny w miejscach publicznych. Danie świadectwa, takiego wyraźnego świadectwa w przestrzeni publicznej, to jest wielka łaska, moim zdaniem. Można przeżyć całe życie i nie mieć okazji do opowiedzenia się. A dlaczego to jest ważne? Ja zawsze byłem człowiekiem wierzącym, tak zostałem wychowany, ale jakoś też ta moja wiara ewoluowała, jest coraz bardziej świadoma. Ja też popełniałem różne błędy i różne były zakręty w moim życiu, ale człowiek dochodzi do w końcu do takiego przekonania, że Bóg stoi albo na pierwszym miejscu w życiu, albo staje się w nim intruzem. Pan Bóg stawia człowiekowi pewne wymagania, one nie są łatwe. Potrzeba wyrzeczenia się pewnych rzeczy, żeby zrealizować te wartości. Jeżeli człowiek zaczyna to akceptować, Bóg daje mu też daje siłę. Chrystus mówił swoim uczniom: beze mnie nic uczynić nie możecie.

P.S.: Brał Pan udział w wielu maratonach, np. w nowojorskim. Co skłoniło Pana do udziału w tych wydarzeniach?
P.B.:
Maraton jest trudną drogą, bo człowiek nigdy nie jest do końca przygotowany na tak długotrwały wysiłek. Zawsze występuje kryzys, nagle wszystko zaczyna boleć, rytm biegu się zmienia. Jednak jest w człowieku taka pokusa, żeby zmierzyć się z granicami własnych możliwości. Często, po 28 – 30 kilometrze zaczynałem iść, lecz wreszcie udało mi się przebiec cały maraton. Wielu amatorów osiągnęło lepsze wyniki, lecz ja nie rywalizuję z nimi, tylko walczą z własną słabością. Sam dla siebie stanowię konkurencję.

E.G.: Czy ma Pan jeszcze jakieś plany do zrealizowania?
P.B.:
Po pierwsze, nigdy nie chciałbym sprzeniewierzyć się wartościom, które wyznaję. Druga sprawa to chęć nieustannego rozwijania się – pragnę być coraz lepszy w komentowaniu. No i trzecia kwestia to dobrnięcie do takiego momentu, kiedy nie będę musiał pracować zawodowo, będę już na emeryturze i znajdę czas na czytanie, pisanie, wyprawy…

P.S.: Dziękujemy za rozmowę.
E.G.: Było nam bardzo miło z Panem rozmawiać.
P.B.: Ja również dziękuję za zaproszenie.
Kategoria: